Śledząc nasze podróże na pewno zauważyliście naszą nieukrywaną skłonność do winogron i ich pochodnych. Odwiedzając różne miejsca na świecie zawsze staramy się zajrzeć do tamtejszych winnic, skosztować i dowiedzieć się więcej o lokalnych winach. Skąd to się bierze? Jak to się dzieje? Okazuje się, że musi być to jakaś miłość rodzinna, bo niecały rok temu w kręgu naszych najbliższych osób powstał pomysł na założenie rodzinnej winnicy. Nie mogliśmy się nie przyłączyć. Karkołomne przedsięwzięcie? Może trochę, bo klimat północno-wschodniej Polski nie wydaje się na pierwszy rzut oka najbardziej sprzyjający wzrostowi winorośli. Lata owszem bywają całkiem gorące (ten tekst powstaje właśnie, gdy za oknem temperatura sięga 34 stopni, a w środku niewielu mniej), a z kolei zimą termometr pokazuje podobne wartości, tyle że poniżej zera. Czy w takich warunkach winorośl ma w ogóle szansę nie tylko przetrwać, ale i wydać dobre owoce?
Analiza tematu pokazała, że jakaś szansa na sukces istnieje, niech choćby świadczy o tym fakt, że Polska ma już swoje tradycje winiarskie, które sięgają X wieku, kiedy to wino na terenach kraju było produkowane głównie na potrzeby obrzędowe świeżo przyjętego chrześcijaństwa. Od tego czasu do dnia dzisiejszego uprawa winorośli występowała na naszych terenach z różnym natężeniem. Dziś w Polsce powstają pojedyncze winnice, na dużo większą skalę niż nasza, a ich sukces świadczy o tym, że Polska nie jest wcale, jakby się z pozoru mogło wydawać, stracona, jeżeli chodzi o uprawę winorośli. Czy jednak takie przesłanki pozwalają w ogóle przypuszczać, że gdzieś na obrzeżach Puszczy Knyszyńskiej, w północno-wschodnim rejonie naszego kraju, naszym lokalnym biegunie zimna można wyhodować dobrą winorośl? Ryzyko zostało podjęte, sadzonki zakupione i wysadzone do ziemi.
[photosetgrid layout=”3″][/photosetgrid]
Zanim jednak na dobre winnica powstała, zyskała już swoje imię. Na pewno domyślacie się jakie. Czy w ogóle mogłoby być to inne imię niż Aleksandra? Nie wydaje nam się, także pozwólcie nam przedstawić WINNICA ALEKSANDRA:
[photosetgrid layout=”1111″][/photosetgrid]
Nie tylko nazwa i miłość do winogron, ale nawet czysta ciekawość kazały nam wziąć udział w tym projekcie i obserwować pnące się ku słońcu pędy winorośli. Oczywiście oprócz polskich tradycji winnych i wielkich nadziei na sukces na ostateczną decyzję o założeniu winnicy wpływ miały merytoryczne konsultacje ze specjalistami z branży. Sadzonki przyjechały z Jasła i już parę miesięcy temu, dokładnie 18 kwietnia, zostały zapoznane z krynecką ziemią. W tym dniu doświadczyliśmy nawet jednych z ostatnich w tym roku opadów śniegu, ale widać, że szczepy Seyval Blanc, Swenson red, Leon Millot, Marechal Foch i Prairie Star musiały dobrze poczuć się w tych rejonach, bo wszystkie przyjęły się i do tej pory wyrosły na ponad 80 cm. To mniej więcej tak, jak Ola! Ciekawe, czy będą równo rosnąć razem? Na początku ledwo wystające z ziemi witki nie pozwalały mieć żadnych przypuszczeń, ale z biegiem czasu kiełkując ponad usypane wokół nich kopczyki ziemi, okręcając się wokół tyczek i pnąc w stronę słońca dały nadzieję na uzyskanie dorodnej plantacji.
[photosetgrid layout=”111″][/photosetgrid]
Wybrane odmiany pochodzą z grupy winorośli specjalnie przeznaczonych na wino. Seyval Blanc to odmiana jasnych, późnych winogron, odpornych na mrozy do -26 stopni, Svenson Red to wczesna odmiana, odporna na na mrozy do -30 stopni, Leon Millot to ciemna, średnio wczesna odmiana wytrzymujaca maksymalnie -28 stopni, Marechal Foch to ciemna odmiana, średnio wczesna odporna do -30 stopni a Prairie Star jasna, wcześnie owocująca i chyba najbardziej mrozoodporna ze wszystkich, bo tolerująca mrozy do -35 stopni. Jak widzicie niskie temperatury nie są winogronom takie straszne, jednak nie obejdzie się bez trzymania kciuków za kolejne kilka zim, aby temperatury nie spadły zbyt nisko, co ostatnio w naszym regionie niestety się zdarzało.
Pierwsze zbiory przewidywane są nie wcześniej niż za 2 – 3 lata, a dzięki dbałości w pielęgnacji winorośli, jaką widzieliście na zdjęciach powyżej, nie ma możliwości, aby się nie udały i owoce nie były dorodne i pełne smaku. W końcu na jakość ich owoców nie do końca składa się wyłącznie słońce, mikroelementy pozyskane z gleby, czy umiejętne nawożenie i podlewanie, ale też zaangażowanie i serce włożone w pielęgnację. Tak zaangażowana, a za razem urocza obsługa musi przynieść rezultaty w ponadprzeciętnych się owocach, które przerodzą się kiedyś w niesamowite wina. Do tego czasu będziemy relacjonować Wam kolejne etapy w życiu winnicy. Towarzyszcie nam w oczekiwaniu na owoce!
Pozdrawiamy Winnicę Golesz, z której pochodzą sadzonki! Mamy nadzieję, że trzymacie kciuki za nasz sukces.
Wybierając się na wyjazd z maluchem, niezależnie czy to będzie weekendowy wypad za miasto, czy dwutygodniowy pobyt nad morzem, dobrze wyposażyć się w niezbędne lekarstwa. W końcu w każdej chwili, w domu i w podróży nasze pociechy mogą złapać różne dolegliwości zdrowotne. Na wszystkie na pewno nie uda nam się przygotować, ale możemy przynajmniej wyruszyć z domu względnie zabezpieczeni pod kątem tych najbardziej typowe, mogących przydarzyć się maluchom problemów zdrowotnych. Apteczkę oczywiście przygotowujemy z uwzględnieniem wieku dziecka, trochę inne specyfiki będą potrzebne przy niemowlęciu, a trochę inne dla kilkulatka. Dziś zrobimy przegląd leków, które wydają nam się najbardziej przydatne w podróży.
Ponieważ wyjeżdżamy w różne miejsca, na różny okres czasu, w różne warunki przygotowaliśmy dla Was dwie listy – jedną podstawową, która będzie służyć Wam w czasie krótszych wyjazdów, city breaków, podróży z bagażem podręcznym oraz drugą stanowiącą uzupełnienie pierwszej, którą możecie posiłkować się przy pakowaniu się na dłuższe wyjazdy, również z większym niż niemowlę dzieckiem.
LISTA NR 1: PODSTAWOWE LEKI NA WYJAZD Z DZIECKIEM
1. Lek przeciwgorączkowy i przeciwbólowy – tu oferta jest bardzo szeroka, jednak wybór sprowadza się w zasadzie do dwóch substancji – paracetamolu i ibupromu. W podróż z noworodkiem zdecydowanie zabieramy paracetamol, gdyż jest to jedyny lek do stosowania u dziecka w tym wieku. Większym dzieciom można już podać również ibuprom, który oprócz działania przeciwbólowego i przeciwgorączkowego ma tez działanie przeciwzapalne. Pamiętajcie, aby dawkować obydwa zgodnie z ulotką, a jeżeli to nie pomogą – szukać pomocy lekarza. W jakiej formie zabrać lek? Zazwyczaj dostępne formy to syrop, krople, czopki. My wozimy ze sobą syrop, wszystkie sprzedawane są w opakowaniach poniżej 100 ml wiec nie zajmują dużo miejsca, a jeżeli chodzi o czopki, to praktyczny aspekt ich stosowania sprowadza się tylko do sytuacji, gdy dziecko wymiotuje, więc zdecydowaliśmy się na syrop.
2. Lek nawadniający dla dzieci – mamy na myśli preparaty nawadniające i uzupełniające elektrolity w przypadku wystąpienia u dziecka wymiotów lub biegunki. W podstawowym wariancie apteczki ograniczamy się tylko do niego, bo i tak jeżeli biegunka zaostrzy się i utrzyma się dłużej, to będziemy kontaktować się z lekarzem i prawdopodobnie podawać leki na receptę. Łatwym do stosowania preparatem bez recepty jest na przykład HIPP ORS 200 (można stosować już od 4 miesiąca), ale z kolei gorzej się go przewozi, bo występuje w formie płynu w buteleczkach po 200 ml. Pakując bagaż podręczny lepiej sięgnąć po coś w proszku, na przykład Acidolit, czy Humana Elektrolyt, który w razie potrzeby rozrabiamy w szklance wody i podajemy dziecku. W czasie naszych wszystkich podróży ani razu nie musieliśmy podawać Oli takiego preparatu, ale na wszelki wypadek zawsze wozimy ze sobą saszetki.
3. Leki przeciwalergiczne. Wyjazdy wiążą się z przebywaniem w nowych warunkach, spotkaniem z nowymi roślinami, próbowaniem nowych potraw z nieznanymi składnikami, dlatego wydaje nam się całkiem rozsądne posiadanie pod ręką leków przeciwalergicznych na nagłe i niespodziewane reakcje. Rodzice małych alergików na pewno nie ruszają się z domu bez stosownych preparatów, ale nawet tym, których dzieci nie mają skłonności do alergii polecamy spakowanie czegoś na wszelki wypadek, może to być na przykład Fenistil w kroplach.
Jeżeli chodzi o podstawowy zestaw, to to by było na tyle. Wybierając się na weekend naprawdę nie musimy ciągnąć ze sobą całego plecaka leków. My zawsze wozimy te podstawowe, które pozwolą nam zapanować nad typowymi sytuacjami, ale rodzice dzieci, które na stałe przyjmują jakieś leki powinni pamiętać o spakowaniu ich w pierwszej kolejności!
W przypadku dłuższych podróży, kiedy bagaż pozwala nam na znacznie więcej i kiedy nasze dziecko będzie miało o wiele więcej okazji do zachorowania i uszkodzenia własnego ciała, możemy spakować szerszy wachlarz leków. Jeżeli zabierzecie ze sobą to wszystko, co wymienimy poniżej, będziecie chyba przygotowani na wszystkie możliwe przypadłości.
LISTA NR 2:
CO DOŁOŻYĆ DO APTECZKI NA DŁUŻSZY WYJAZD Z DZIECKIEM
1. Termometr
2. Leki przeciwbólowe na ząbkowanie – na przykład te w różnego rodzaju żelach do smarowania dziąseł
3. Woda morska na katar, dla maluszków w towarzystwie czegoś do wyciągania wydzieliny
4. Syrop na kaszel i tabletki na ból gardła
5. Plastry opatrunkowe na skaleczenia i zadrapania (dostępne również w sprayu!) i coś do dezynfekcji ran np. saszetki LEKO
6. Preparaty odstraszające komary a dla tych, którzy ciężko znoszą ugryzienia, środki łagodzące objawy po ukąszeniu. Chociaż tak naprawdę niemowlęta najlepiej chronić przed nimi bez użycia chemicznych substancji.
7. Środki przeciw chorobie lokomocyjnej, o ile Wasze dziecko na taką cierpi!
8. Kremy z wysokim filtrem dla najmłodszych. Pamiętajcie, że młodziutka skóra wymaga szczególnej ochrony przez słońcem, więc nie zapominajcie o regularnym smarowaniu maluchów.
9. Aby pomóc niemowlętom i starszym dzieciom w walce z dolegliwościami żołądkowymi możecie jeszcze wrzucić do bagażu jakiś probiotyk. Gama dostępnych na rynku jest szeroka i na szczęście większość jest dostępna w małych opakowaniach.
Do tej listy na pewno można jeszcze coś dodać, chociaż wydaje nam się, że z tymi preparatami Wasza apteczka będzie raczej kompletna. Aby zaoszczędzić miejsce i ułatwić sobie pakowanie pozbądźcie się opakowań, a ulotkę z informacją o sposobie stosowania przymocujcie do słoiczka czy blistra tabletek za pomocą gumki. Przed wyjazdem koniecznie przejrzyjcie wszystkie leki pod kątem ich daty ważności!
Jak już spakujecie całą apteczkę, niezależnie od jej wariantu, wybierając się na wycieczkę po Polsce zajrzyjcie w dokumenty i nauczcie się na pamięć PESEL-i Waszych dzieci, zapiszcie je sobie na karteczce lub po prostu zróbcie zdjęcie telefonem, przy wyjeździe do któregoś z państw Unii Europejskiej postarajcie się wyrobić Europejską Kartę Ubezpieczenia Zdrowotnego dla wszystkich członków rodziny, a poza jej granice rozważcie wykupienie ubezpieczenia.
Naddniestrze to kraj, który chętnie przyjmuje zagranicznych turystów, chociaż ciągle nie ma ich tam zbyt wielu. Ponieważ jednak ich liczba ciągnie rośnie postanowiliśmy napisać ten post. Może kiedyś będziecie mieli okazję odwiedzić Naddniestrze i będziecie wiedzieli gdzie sięgną po dokładny opis formalności. Procedury są podobne jak na każdej rosyjskiej czy białoruskiej granicy.
PRZEKRACZANIE GRANICY NADDNIESTRZA
Zaczniemy od dobrej informacji – obywatele Unii Europejskiej i USA nie potrzebują żadnej wizy, aby odwiedzić Naddniestrze. To pozawala oszczędzić nie tylko pieniądze, ale też czas, jaki zmarnowalibyście na jej wyrabianie. Jeżeli jednak pochodzicie z innego kraju i na dodatek potrzebujecie wizy do wjechania do Mołdawii, wyróbcie ją ponieważ będzie potrzebna do wjazdu na terytorium Naddniestrza. Nawet jeżeli będziecie wjeżdżać od strony Ukrainy.
Naddniestrze posiada kilka przejść granicznych, jedno z Ukrainą: Kuchurgan-Pervomaysk, wiele z Mołdawią: Bender-Chisinau, Dubassari-Chisinau, Rabnita-Rezina plus jedno dla przyjeżdżających z Ukrainy i z Mołdawii: Camenca. Do tej pory mieliśmy okazję skorzystać z dwóch z nich: Bender-Chisinau i Kuchurgan-Pervomaysk.
PROCEDURA NA PRZEJŚCIU GRANICZNYM
Jak już mówiliśmy procedura jest podobna do tej rosyjskiej, więc każdy, kto kiedykolwiek był na rosyjskiej granicy nie będzie miał w Naddniestrzu problemu.
Pierwsza rzecz, którą należy zrobić przybywszy na granicę, to wypełnienie formularza migracyjnego. Znajdziemy go u urzędnika celnego w okienku. Nie musicie wypełniać go po Mołdawsku ani Rosyjsku, możecie to zrobić po Angielsku, aby jasno i wyraźnie. Jeżeli wybieracie się do Naddniestrza na dłużej niż jeden dzień, w formularzu wpiszcie adres swojego noclegu. Wypełnioną karteczkę razem z paszportem należy przedstawić w okienku, gdzie celnik ją podpisze a część odda z powrotem. To, co otrzymacie włóżcie do paszportu i noście tam do samego powrotu. Przy wyjeździe zostaniecie poproszeni o jej zwrot.
Wszystko powinno się odbyć bez udziału gotówki. Jeżeli spotkacie się z próbą zmuszenia do wniesienia jakiejś opłaty, to jest to nielegalne, nie płaćcie! Kiedy przekraczaliśmy tę granicę w 2015 roku wszystko wyglądało bardzo dobrze, nowe biura, mili ludzie, nikt nawet nie wspomniał o pieniądzach. Co innego miało miejsce 2 lata wcześniej, ale to długa historia. Może tym razem wszystko poszło sprawnie i zostaliśmy tak miło potraktowani przez wzgląd na naszą małą Olę…
SAMOCHODEM DO NADDNIESTRZA
Wszystko powyżej odnosi się do wjazdu do Naddniestrza autobusem lub pieszego przekroczenia granicy. Jeżeli przyjdzie wam na myśl wybrać się do Tiraspola samochodem, sprawa przestaje być taka prosta. Procedura dotycząca ludzi co prawda się nie zmienia, ale dochodzi papierkowa robota dotycząca pojazdu. W takim przypadku należy dokonać importu auta na teren Naddniestrza na czas swojego pobytu. Aby tego dokonać należy posiadać takie dokumenty, jak dowód rejestracyjny, paszport oraz opłacić należne cło w wysokości 0,18% wartości pojazdu plus wnieść 5 Euro opłaty za użytkowanie dróg. Nie wypróbowaliśmy tek opcji, jako że nasza Mołdawska wypożyczalnia nie pozwoliła nam w ogóle zabrać auta na teren Naddniestrza. W sumie wcale tego nie żałujemy. Auto pozostawiliśmy na granicy, mimo że nie ma tam żadnego specjalnego parkingu i rozejrzeliśmy się za taksówką.
REJESTRACJA POBYTU W NADDNIESTRZU
Jest jeszcze jedna kwestia dotycząca formalności około-granicznych, a jest to rejestracja. Jak w innych wschodnich krajach każdy przybywający na teren państwa ma obowiązek zarejestrować swój pobyt. W Naddniestrzu jest to wymagane przy pobycie dłuższym nić 10 godzin. Przy krótszej wizycie nie musicie nic robić. Równie bezproblemowa jest sytuacja, gdy nocujecie w hotelu, jego pracownicy zajmą się wszystkim za was. Jeżeli natomiast planujecie nocować u osób prywatnych, konieczna będzie wizyta w Wydziale Migracyjnym w Tiraspol i dokonanie rejestracji pobytu.
To by było na tyle, jeżeli chodzi o formalne strony wizyty w Naddniestrzu. Teraz, jak już macie wszystko w małym palcu, możecie się pakować i wybierać w podróż do Tiraspola.
A dokładnie, czego nie zabieramy ze sobą wybierając się na weekend lub nieco dłuższy wyjazd z rocznym lub trochę większym i trochę mniejszym dzieckiem. Nie będziemy próbować tu robić wielkiej listy tego, co zabrać, bo to akurat dość łatwo daje się pozbierać, a według nas sztuką jest dopiero umieć wybrać to, co zostawić w domu i spokojnie spakować się w bagaż podręczny. A dlaczego podręczny? Na to pytanie chyba nie musimy odpowiadać. To, że im mniej bagażu założycie na swoje plecy, albo będziecie ciągnąć za sobą, tym łatwiej wam będzie poruszać się po lotnisku, po mieście, a nawet po własnym pokoju hotelowym jest chyba oczywiste. A przypominam, że cały czas będziecie mieć ze sobą do ogarnięcia kogoś znacznie ważniejszego niż bagaż, kogoś kto pochłonie większą część waszej energii i uwagi. Więc im mniej rzeczy zabierzecie ze sobą tym łatwiej wam będzie.
To, co napiszemy poniżej może niektórym wydać się banalne, innym oczywiste, jeszcze inni już o tym czytali, bo przecież takich tekstów powstało przynajmniej 500, ale może uda nam się podsunąć komuś jakąś wartą uwagi myśl i uczynić czyjąś podróż przyjemniejszą.
1. Ponieważ w bagażu podręcznym liczy się każdy centymetr i każdy kilogram nawilżane chusteczki, bez których nigdy nie ruszacie się z domu, oczywiście bierzcie ze sobą, ale w domu zostawcie to urocze pudełko na nie, które jakaś kochana ciocia specjalnie dla was własnoręcznie udekorowała, albo inne plastikowe opakowanie, które dostaliście przy zakupie co najmniej 10 paczek chusteczek. My, jeżeli jedziemy na krótko, to nawet nie bierzemy ze sobą pełnego opakowania, ale takie do połowy opróżnione. I już trochę miejsca mamy zaoszczędzone, a że widywaliśmy rodziców, którzy w ogóle nie zdawali sobie sprawy z tego, że takie rzeczy zupełnie niepotrzebnie je zajmują, stąd w ogóle myśl, aby ten temat poruszyć.
2.Mleko modyfikowane– nasz sposób na podróż przewiduje zastąpienie mleka kaszką dziecięcą już zawierającą mleko modyfikowane. Dostarcza ona Oli niezbędnej dziennej porcji mleka, a przy tym załatwia nam śniadanie i kolację. Jest to wybitnie użyteczne rozwiązanie, gdy trafi nam się hotel bez śniadania. Wystarczy butelka wody mineralnej i śniadanie dla Oli mamy załatwione przed wyjściem z pokoju.
3.Miseczki na kaszkę też nie wozimy ze sobą. Zazwyczaj w pokoju hotelowym znajdziecie jakieś szklanki, które objętościowo świetnie nadają się do przyrządzenia posiłku dla dziecka. A na kolację i tak zazwyczaj lądujemy gdzieś w restauracji, gdzie po prostu prosimy o miseczkę dla niej.
4.Bawełniane śliniaczki. Roczne dziecko jedzące posiłek, przypomina czasem małą trąbę powietrzną, czego oznaki możemy znaleźć nie tylko na wszystkich ścianach dookoła, ale czasem nawet na suficie. To w domu, we własnym krzesełku. A co dopiero w podróży, gdzie nie ma krzesełka i nie ma jak utrzymać dziecka w jednym miejscu! Zwykłe bawełniane śliniaczki nie pomogą, ale tych chyba już w dzisiejszych czasach nikt nie używa. Na pewno zdążyliście już odkryć błogosławieństwo, jakim są te foliowe czy silikonowe śliniaki. Naszych używamy na co dzień w domu, ale szczególnie doceniamy je w podróży. Szerokie, duże a przy tym zmywalne. Po skończonym posiłku wystarczy opłukać, go pod kranem, a jak nam się poszczęści to może nawet wytrzeć chusteczką.
5. Ulubiona 50 centymetrowej lalka przytulanka! No niestety, musicie jakoś się z tym uporać, bo pomysł ciągnięcia ze sobą przez świat wielkiej lalki lub kochanego misia skutecznie odsuwa was od możliwości zmieszczenia się w bagaż podręczny. Zamiast niego z całej sterty zabawek, którą pewnie macie w domu, wybierzcie coś, co wypada najlepiej w stosunku wielkości do umiejętności przyciągnięcia uwagi dziecka. Polecamy książeczki! Łatwo można je wcisnąć do plecaka, a są w stanie zaciekawić, przynajmniej Olę, na całkiem długą chwilę.
6.Szpileczki. Tak mamuniu, Twoje szpileczki. I japonki, i klapki, i trampki… Chwila zastanowienia i wybierasz jedną (!) parę butów na cały wyjazd. Najlepiej coś wygodnego do biegania cały dzień, a o szpileczkach na romantyczną kolację wieczorem ze smutkiem zapominasz. Z resztą z małym dzieckiem o tych romantycznych kolacjach pewnie też… I szczerze mówiąc to chyba jest ten punkt, dzięki któremu zaoszczędzicie najwięcej miejsca
7.Wanienka do kąpieli! Nawet ta dmuchana, która zajmuje wybitnie mało miejsca zostaje w domu. Niech Wam nawet nie przejdzie przez myśl pomysł, że jest to rzecz niezbędna. No, może podróżując samochodem można ją wrzucić do bagażnika, ale przy locie samolotem to zdecydowanie przesada. Ale nie żałujcie tej decyzji, dzięki temu nauczycie się jak wykąpać niemowlę w każdych warunkach a i cały proces mycia skrócicie do minimum i zamiast półgodzinnej zabawy w wannie, 5 minutowy prysznic i będziecie mieć sprawę załatwioną.
8. Jak już jesteśmy przy kąpieli, to ręcznik raczej też zostaje w domu. No chyba, że wasz maluch ma wybitnie wrażliwą skórę i nie toleruje niczego co nie jest uprane w dziecięcym proszku. Wtedy nie ma wyjścia, ale też pamiętajcie, żeby wybrać ten najmniejszy, który macie w domu. A jeżeli dziecko nie jest tak wrażliwe, to nastawcie się koniecznie na korzystanie z ręczników hotelowych.
A teraz mimo wszystko, tak na szybko o tym, czego nie można pominąć i trzeba zmieścić do bagażu podręcznego: pieluchy (plus te do kąpieli), apteczka (przynajmniej z lekami przeciwbólowymi i nawadniającymi), kosmetyki w małych buteleczkach – dla Oli przynajmniej coś do mycia i szczoteczka do zębów, balsam do opalania z wysokim filtrem, łyżeczka, obiadek w słoiku na drogę. Ubrania i tym podobne oczywistości pomijamy. A jakie Wy macie doświadczenia z pakowaniem? Mieścicie się jakoś, czy pakowanie oznacza dla was czystą rozpacz?
Najmłodsi podróżnicy swoją przygodę z programami lojalnościowymi linii lotniczych w zasadzie mogą zacząć dopiero od momentu, kiedy będą posiadali własny bilet, czyli ukończenia 2 roku życia. Wcześniej niemowlę, bo według nomenklatury linii lotniczych takie dziecko jest nadal niemowlęciem, podróżuje na kolanach rodziców, płacąc za bilet tylko niewielką część. Wobec tego nie zbiera żadnych punktów ani mil. Ponieważ Ola lotem błyskawicy zmierza w kierunku tej granicy postanowiliśmy przybliżyć Wam trochę programy lojalnościowe, w których możecie wziąć udział lecąc samolotem z małym dzieckiem, a w zasadzie te, w których udział może wziąć Wasze dziecko.
1. Lufthansa przygotowała specjalny program lojalnościowy dla dzieci i młodzieży w wieku od 2 do 17 lat. Polega on na tym samym, co program Miles&More dla dorosłych czyli gromadzeniu mil, które można potem wykorzystać na zakup biletów lotniczych. Przystąpić do programu JetFriends możecie tutaj, a na powitanie Wasz potomek otrzyma 2000 mil. Na założonym w programie koncie dziecko będzie gromadzić mile, które do ukończenia przez nie 18 roku życia się nie przedawnią. Oprócz możliwości zbierania mil, przystępując do programu dzieci zyskują jeszcze członkostwo w klubie, który poprzez stronę www zapoznaje je z tajnikami podniebnych podróży. Całkiem ciekawa strona. Na pewno nie przeznaczona dla niemowląt, ale starsze dzieci z pewnością zainteresuje.
Program dotyczy oczywiście nie tylko Lufthansy, ale wszystkich linii lotniczych będących członkami Star Alliance (Air Canada, Aegean Airlines, Austrian, Brussels Airlines, Croatia Arilines, LOT Polish Airlines, Scandinavian Airlines, SWISS, TAP Portugal, Turkish Airlines, Air China, Air India, ANA, Asiana Airlines, EVA Air, Shenzhen Airlines, Singapore Airlines, THAI, Air New Zealand, EGYPTAIR, Ethiopian Airlines, South African Airlines).
2. Wizz Air to linia lotnicza, która nie proponuje swoim pasażerom uczestnictwa w żadnym programie lojalnościowym polegającym na zbieraniu punktów, ale dla najmłodszych przygotowała coś specjalnego. Wygląda na to, że jest to jedyna linia lotnicza, która nie nakłada żadnych limitów wiekowych. Chyba dlatego, że ich program jest dość nietypowy. Zabawa polega na zbieraniu pieczątek w specjalnie przygotowanym paszporcie. Paszport Kapitana drukujemy ze strony Wizzair i zabieramy ze sobą na pokład. Po każdym locie zgłaszamy się do załogi po pieczątkę, a kiedy zapełnimy wszystkie 6 pól, nasza pociecha zostanie zaproszona na wizytę do kokpitu samolotu i spotkanie z pilotem. Pieczątki można zbierać już dla noworodka, a że zebranie 6 pieczątek trochę zajmuje, warto zacząć jak najszybciej.
3. Linie Emirates przygotowały dla najmłodszych program Skysurfers, w którym dzieci od 2 do 16 roku życia zbierają, podobnie jak rodzice mile, które mogą wymienić na zakup biletów lotniczych, gier, akcesoriów, sprzętu elektronicznego, czy wejściówek do Wild Wadi Water Park w Dubaju. W tych liniach, mile zebrane przez dziecko wygasają dość szybko, bo w przeciągu 3 lat, więc jeżeli będziecie latać Emiratami pamiętajcie o wykorzystaniu zgromadzonych punktów. Takie same zasady obowiązują w też w innych liniach grupy OneWorld, czyli na przykład liniach S7, American Airlines, AirBerlin, Finnair czy Qantas.
4. British Airways nie mają specjalnego programu dla dzieci, ale zamiast niego mają propozycję skierowaną do całych rodzin. Jest to Household Account, czyli wspólne konto milowe dla całej rodziny. W skrócie wybieramy głowę rodziny, która będzie zarządzała kontem i gromadzimy punkty w jego obrębie dla każdego uczestnika. Przywilej polega na tym, że punkty zgromadzone przez wszystkich członków rodziny mogą być wykorzystane dla dowolnego członka gospodarstwa. Do konta może być przypisanych maksymalnie 7 osób mieszkających pod tym samym adresem. Co więcej członkowie Executive Club mogę rozszerzyć listę o 5 osób nie mieszkających pod tym jednym adresem. Aviosy zbierane w programie nie tracą swojej ważności o ile konto jest aktywnie używane przynajmniej raz na 3 lata.
5. Program lojalnościowy w liniach KLM i Air France nazywa się Flying Blue, a przystąpić do niego może każdy powyżej drugiego roku życia. Oprócz tradycyjnego zbierania mil, program nie przewiduje żadnych dodatkowych atrakcji dla najmłodszych.
6. Scandinavian Airlines zapraszają do uczestnictwa w programie wszystkich, którzy nie ukończyli 18 roku życia. Zabawa nazywa się Euro Bonus i sprowadza się do tego, co wszystkie pozostałe, czyli zbierania mil, które można potem wykorzystać na zakup biletów lub noclegi w hotelach. Jedynym ukłonem w stronę najmłodszych jest 50% zniżka na zakup biletów przy wykorzystaniu zgromadzonych punktów. Zasady te dotyczą Scandinavian Airlines oraz innych linii z grupy, czyli airBaltic, Wideroe, Estonian Airlines i Atlantic Airlines.
Czy przystępować do jakiegoś programu lojalnościowego zdecydujcie sami, ale naszym zdaniem, skoro samo przystąpienie nic nie kosztuje warto się zapisać, być może kiedyś nazbieracie mil na jakiś fajny prezent.
Korzystając z usług różnych przewoźników dzieci często mogą liczyć, niezależnie od wzięcia udziału w programie lojalnościowym, na różne dodatkowe atrakcje. Niektóre linie przygotowują dla dzieci drobne prezenty w postaci maskotek, śliniaczków, smyczy na klucze czy innych gadżetów, a większość z nich zazwyczaj dysponuje obiadem w słoiczku.
Na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo szybko mija czas. Nie mamy pojęcia, kiedy to się stało, ale w końcu zorientowaliśmy się, że Ola już od dłuższego czasu nie jest niemowlakiem. W zasadzie nie wiadomo kiedy stała się małą dziewczynką. Czas od jej urodzenia do momentu, kiedy przestała być noworodkiem wydawał nam się trwać tak bardzo długo, ale z kolei okres jej niemowlęctwa minął nie wiadomo kiedy. Na szczęście mamy poczucie, że dobrze go wykorzystaliśmy, przede wszystkim ze względu na spędzony wspólnie czas. A że przy tym udało nam się wspólnie odwiedzić kilka miejsc, tym bardziej się cieszymy.
Dzięki tym wyjazdom zdobyliśmy trochę doświadczenia w podróżowaniu z niemowlakiem i zanim zupełnie zapomnimy, jak to jest pakować się, przemieszczać i zwiedzać nowe miejsca z tak małym dzieckiem (bo jak nocować, już wiecie) chcemy Wam trochę o tym opowiedzieć.
Zaczniemy dziś od tego, co lepiej wziąć ze sobą na city break do Paryża, Moskwy, Barcelony, czy innego równie pięknego miasta na świecie: chustę czy wózek.
Pytanie stawiamy tak przede wszystkim dlatego, że wszelkiego rodzaju nosidła i plecaki na dziecko cieszą się ogólną złą sławą u lekarzy i fizjoterapeutów z powodu utrzymywania niemowlęcia w niekoniecznie prawidłowej postawie. Oczywiście są takie, które dziecku krzywdy nie zrobią, ale że nigdy do końca nie byliśmy pewni, czy jest to właśnie ten oglądany model, czy opinie w internecie napisali prawdziwi specjaliści, którzy się na tym znają, czy może jest to tylko reklama, zdecydowaliśmy się zainwestować w chustę, jako alternatywę dla wózka lub noszenia dziecka na rękach. Musimy przyznać, że konieczność dbania o dopiero kształtujący się kręgosłup dziecka bardzo do nas przemówiła i wybraliśmy to, co przynajmniej (oczywiście prawidłowo zamontowane) nie budzi wątpliwości ekspertów.
No i zbliżamy się w końcu do meritum, czyli co zabrać ze sobą na weekend biegania po mieście, szukania atrakcji, zabytków, odwiedzania nowych restauracji, lotu samolotem, jeżdżenia metrem itd.? Jaki „środek lokomocji” wziąć ze sobą dla naszego niemowlaka: chustę czy wózek?
Każda z tych dwóch opcji ma swoje plusy i minusy. Najprostsza odpowiedź brzmi: weźmy obydwa, ale kto znajdzie w bagażu podręcznym tyle miejsca, żeby jeszcze upchnąć tam chustę? Pewnie nikt, więc warto poświęcić parę minut na przeczytanie tego tekstu i przemyślenie decyzji przed wylotem.
ZACZNIJMY OD CHUSTY
Jest to całkiem sprytne narzędzie do noszenia dzieci. Pozwala dość wygodnie, dla mamy i dziecka, pokonywać różne dystanse, ale oczywiście nie jest do końca takie idealne. Zacznijmy jednak od zalet:
Zabranie chusty na weekendowy wypad daje nam przede wszystkim możliwość chodzenia po mieście nieograniczoną w zasadzie ilość czasu. Jeżeli w różnych nosidełkach zaleca się trzymać dziecko jak najkrócej, to w chuście spokojnie można nosić bobasa cały dzień. O ile oczywiście mama lub tata da radę bo pomimo, że zasadniczo nie czuje się w niej ciężaru dziecka, po dłuższym czasie chodzenia można się zmęczyć.
A kiedy już się zmęczmy, przychodzi czas na przystanek. Proszę bardzo – zdejmujemy chustę, składamy na pół, kładziemy na trawie i cała rodzina mieści się na odpoczynek. Z chustą w roli kocyka z łatwością zmienimy pieluchę i jednocześnie damy odpocząć sobie i maleństwu.
Rzym czy Nowy Jork, Paryż lub Pekin, prędzej czy później będziemy chcieli lub musieli przemieszczać się po mieście za pomocą jakiegoś rodzaju komunikacji miejskiej. Czy będzie to metro, autobus czy trolejbus, a nawet taksówka, mając malucha przywiązanego do siebie bez trudu pokonamy wszystkie przejścia, zejścia do podziemia, ruchome i nieruchome schody, a nawet wskoczymy do autobusu w ostatniej chwili. Jednym słowem chusta daje nam większą mobilność i pozwala sprawnie pokonywać wszelkie miejskie przeszkody, jak choćby wysokie krawężniki w Kiszyniowie.
Niektórzy pewnie z przyjemnością zauważą, że maluch spędzając cały czas przy mamie lub tacie (tak, tata też może nosić dziecko w chuście!) będzie jakby spokojniejszy. Może to kwestia właśnie przytulenia do rodzica, bliskości, ciągłego przebywania razem, a może po prostu niezłego widoku, który malec nagle zyskuje. Tyle nowych rzeczy do oglądania, że każdy by oniemiał!
Mimo, że całkiem sympatycznie nosi nam się bobaska przytulonego do siebie przez cały dzień, to musimy jednak spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć sobie uczciwie, że taka opcja ma też swoje minusy.
Pamiętajcie przede wszystkim o tym, że chusta to dodatkowa warstwa, którą musimy na siebie założyć. Na siebie i na dziecko. W środku lata, przy 30 stopniach w cieniu, konieczność założenia na siebie chusty to co najmniej, jak wejście do sauny. Pot będzie równo kapał i z rodzica i z dziecka. I to pomimo wyboru tzw. letniej wersji, czyli wykonanej z cienkiego materiału. Takowe są dostępne, ale dodatkowa warstwa ubrania i przytulanie 37-stopniowego kaloryferka zawsze nas trochę rozgrzeje. Co z kolei zimą będzie zaletą tego rozwiązania!
No właśnie, zima. Zima to czas, kiedy chętnie skorzystamy z tej dodatkowej warstwy izolacyjnej, ale w połączeniu z kurtką, kombinezonem dziecka i innymi ciepłymi rzeczami będzie stanowiła raczej niewygodną kombinację. Nie możemy powiedzieć, że się nie da, ale łatwo nie będzie!
Ciepło czy zimno, zima czy lato, przywiązujemy do siebie dziecko, wywiązujemy węzeł i wyruszamy na zwiedzanie. Ale co z całym ekwipunkiem? Przecież nie możemy wyjść na cały lub chociażby pół dnia bez pieluch, chusteczek, wody, mleka, innego jedzenia, jakiejś zabawki, cieplejsze ubranko itd. No i pakujemy plecak albo inną torbę i zakładamy na siebie. Zaczyna nas powoli przechylać do przodu lub do tyłu. Nawet jeżeli drugiego rodzica obarczymy tym bagażem, to i tak oznacza konieczność noszenia tego cały czas, obok standardowych rzeczy, które i tak zawsze zabieraliście dla siebie. No, ale nie przesadzajmy, da się oczywiście to wszystko pomieścić w jednej torbie, aparat bierzemy w rękę, którą dzięki chuście będziemy mieć wolną i maszerujemy!
Skoro już się spakowaliśmy, wszystkie rzeczy mamy gotowe i możemy wychodzić na podbój miasta, przystępujemy do wiązania chusty. Jeżeli dojdziemy do wprawy, pewnie będzie nam to zajmowało zaledwie chwilę, jednak na początku przygody z tym sposobem noszenia dziecka, montaż jest jedną z największych niedogodności. Nie dość, że mieszkają nam się paski i warstwy, ciągniemy za jedną, druga się nie rusza… Ehh wszystko od początku, przecież wiadomo, że dopiero prawidłowe zawiązanie chusty daje nam pewność, że trzymamy dziecko w prawidłowej postawie bez szkody dla jego kręgosłupa! Więc kiedy już po przynajmniej trzech próbach wywiązania wreszcie udaje nam się jakoś to wszystko zamontować, wychodzimy na dwór.
I właśnie wtedy, gdy już zaczynamy rozkoszować się spacerem i szykujemy do zwiedzenia jednej z miejskich perełek, wąchamy…, nie? Tak? Jest! Trzeba zmienić pieluchę… I cała procedura zaczyna się od początku. Rozwiązujemy, zawiązujemy, plączemy i zaciskamy.
Nie ma lekko, prawda? Ale nikt nie obiecywał, że będzie.
Zobaczmy teraz, czy może lżej nam będzie, jak zabierzemy ze sobą wózek:
Składamy i pakujemy go do samochodu (to już pewnie macie opanowane do perfekcji), wyciągamy na lotnisku i już przed bramkami kontroli bezpieczeństwa zaczynamy żałować swojej decyzji. Wizja wpakowania wózka do otworu znacznie mniejszego niż jego gabaryty słusznie przyprawia nas o ból głowy. No nic, rozmontowujemy wózek na drobne części i jedna po drugiej umieszczamy na taśmie, a już po chwili rozpoczynamy przeciwną procedurę po drugiej stronie maszyny.
Największym postrachem dla wózka jest wiadomo co – schody. Ruchome też! W przypadku podróży z wózkiem na przykład przejażdżka metrem nie będzie już taka łatwa. Widząc długaśne schody prowadzące do stacji robi nam się gorąco i zaczynamy biegać wokół w poszukiwaniu windy, która zawiezie nas na peron. Oj, to nie ten peron? Czyżby to nie ta winda? A gdzie są wszyscy pozostali, którzy poszli schodami? Wrrr…
Wejście do autobusu też będzie wymagało on nas nieco aktywności fizycznej, zwłaszcza w miastach położonych na wschodzie Europy, gdzie jeszcze do wnętrza autobusów cały czas prowadzą schody!
Po długiej wędrówce miejskimi ulicami w końcu przychodzi czas na zjedzenie czegoś dobrego. Może jakaś lokalna fajna knajpka? Chętnie, aby tylko stoliki były wystarczająco daleko od siebie, żeby wózek nam sie zmieścił między nimi (od razu można wykluczyć turystyczne knajpki na piazza w Rzymie czy place Paryżu, gdzie zwłaszcza w ogródkach jeden stolik stoi prawie na drugim). Hmm, jeżeli nie na zewnątrz, to może w środku? Tylko żeby drzwi były wystarczająco szerokie, aby wjechać w nie wózkiem! Oj nie są… No trudno, malucha zawsze możemy wziąć na ręce, a wózek zostawić na zewnątrz. Na zewnątrz? Na pewno? Czy będzie tam bezpieczny? W końcu kosztował prawie tyle co używane auto!
Niełatwe jest życie rodzica z tym wózkiem, ale za to musimy docenić komfort dziecka, które wygodnie wyciągnie się w swoim wózku, wyprostuje, przekręci i zaśnie wtedy, kiedy najbardziej będzie tego potrzebowało. Nawet jeżeli będziemy chcieli posiedzieć gdzieś dłużej, nie musimy się martwić bo maluch w wózku będzie sobie spokojnie chrapał.
Do niewątpliwych zalet wózka należy też to, że cały ten dziecięcy majdan możemy zapakować do niego i wygodnie pchać przed sobą. Wiadomo, że lepiej pchać niż nosić to wszystko na własnych plecach przez cały dzień! Tego ciężaru wcale nie poczujemy i nie zostaniemy z mokrą plamą na plecach po plecaku.
A karmienie, pojenie, pielucha – wszystko to tez wygodnie załatwimy w wózku.
Jak widzicie każda z opcji ma swoje zalety i wady, wystarczy się dobrze zastanowić, które z nich wydają się nam najbardziej uprzykrzającymi życie. Prawda jest taka, że zazwyczaj nie podróżujemy w pojedynkę, ale w większym gronie i jest szansa, że wcale nie będziemy musieli przez cały wyjazd samodzielnie nosić dziecka w chuście, plecaka z pampersami, i Bóg wie czego jeszcze, ani też trzymając dziecko w jednej ręce drugą rozmontowywać wózka, aby wepchnąć go do skanera na lotnisku.
A nawet jeżeli wybieracie się gdzieś w pojedynkę, to chyba nie jedziecie na pustynię? Na każdym krańcu świata znajdzie sie ktoś, kto chętnie pomoże rodzicowi z dzieckiem. Pewnie nawet na pustyni!
I pamiętajcie, że wózek leci samolotem za darmo, a w większości środków komunikacji nie musimy kasować dla niego biletu.
Jeżeli nie wstrzymacie działań wojennych, to jutro śniadanie zjem w Tyraspolu, obiad w Kiszyniowie, a kolację w Bukareszcie – takimi słowami generał Lebied zatrzymał marsz Mołdawskich wojsk w 1992 roku i de facto stworzył nowe państwo na mapie Europy: Naddniestrzańską Republikę Mołdawską, oficjalnie pozostające w bliskich stosunkach i w strefie wpływów Federacji Rosyjskiej. Groźba Lebiedia była tak skuteczna, że porozumienie pokojowe podpisano następnego dnia. Przez kolejne dwadzieścia lat sytuacja nie uległa zmianie.
JAK TO SIĘ STAŁO
Nie do końca prawdą jest, że Naddniestrze zostało stworzone przez Lebiedia w 1992, bo już 1990 region ogłosił niepodległość względem Mołdawii na wieść o pomyśle połączenia jej z Rumunią. Wówczas decyzję tę uznały jedynie państwa takie, jak Abchazja i Osetia Południowa i tak z resztą pozostało do dziś. W 1992 roku władze Mołdawii postanowiły siłą opanować zbuntowaną republikę, ale w jej obronie stanęła Rosja, w osobie wspomnianego wyżej generała Lebiedia. To wtedy właśnie padły te słowa, które doprowadziły do zawarcia porozumienia, i powstrzymały od interwencji wojska rosyjskie stacjonujące w Naddniestrzu. O nadal silnych wpływach rosyjskich w republice niech świadczy fakt, że po tym jak samozwańcza Republika Krymu zdecydowała o przystąpieniu do Federacji Rosyjskiej, parlament Naddniestrza wystosował do Kremla identyczną propozycję. Na razie pozostała ona bez odpowiedzi, a na jak długo, zobaczymy.
Dziś oficjalnie nieuznawana republika zajmuje 10% terytorium Mołdawii na lewym brzegu Dniestru. Jej mieszkańcy to w mniej więcej zbliżonych częściach Rosjanie, Mołdawianie i Ukraińcy, którzy zgodnie optują za kontynuowaniem przez Naddniestrze drogi do niepodległości. Pomimo, że państwo faktycznie nie istnieje, to ustanowiło ono kontrole graniczne, ma swój rząd i prezydenta, a nawet własną walutę. Stolicą Republiki jest Tyraspol – niewielkie miasto położone w południowej części wąskiego pasa ziemi zajmowanego przez Naddniestrze.
Ponieważ republika pozostaje w rosyjskiej strefie wpływów, wszystkim, a zwłaszcza tym patrzącym a perspektywy zachodu, wydaje się, iż jest to nic innego, jak jeden wielki relikt komunizmu. Jako państwo nie utrzymujące stosunków z innymi poza Rosją krajami, Naddniestrze rzeczywiście pozostaje w pewnej izolacji względem świata. Trzeba jednak przyznać, że co do rozwoju społeczno-gospodarczego nie odbiega od całej Mołdawii, a nawet można zaryzykować stwierdzenie, że ją wyprzedza.
Ponieważ Naddniestrze pierwszy raz udało nam się odwiedzić w czasach, kiedy jeszcze nie było z nami Oli, możemy opowiedzieć Wam o tym, jak republika się zmienia, rozwija i jak prezentuje się na tle Mołdawii. Już przekraczając granicę czuje się dramatyczną zmianę. Przede wszystkim, jeżeli chodzi o nawierzchnie dróg. Ulice nagle stają się szersze, bardziej równe i pozbawione tego ogromu dziur i wyłomów, które widzieliśmy w Mołdawii. Właściciel wypożyczonego tam auta nie pozwolił nam na zabranie go do Naddniestrza, więc zostawiliśmy je po stronie Mołdawskiej, a po pieszym przekroczeniu granicy zaczęliśmy rozglądać się za taksówką. Przejście w tę stronę pokonaliśmy sprawnie, podobnie jak wcześniej, ale w pamięci ciągle mieliśmy gimnastykę pod hasłem, jak tu nie dać łapówki i jak najprędzej opuścić granicę, odbytą przy wyjeździe z Naddniestrza. Zatrzymany taksówkarz okazał się Mołdawianinem, chyba przez przypadek odwiedzającym Naddniestrze, ale jak to taksówkarz, nie mógł odmówić sobie okazji do zarobienia na turystach i zabrał nas do Tyraspola oczywiście za jakąś zabójczą cenę.
Dla turysty 150-tysięczny Tyraspol sprowadza się w zasadzie do głównej ulicy i może kilku punktów położonych nieco dalej od niej. Główna arteria jest szeroka, czasami nawet rozlewająca się w coś na kształt placu, albo co najmniej lądowiska dla samolotów. Asfalt jest prawie równy, dziur nie widać, krawężniki rzeczywiście nieco na socjalistyczną modłę, wysokie i pomalowane na biało. Spacer główną aleją zajął nam nieco więcej czasu niż ostatnio, bo tym razem towarzyszące nam małe nóżki Oli nie nadążały przebierać w palącym słońcu. Jak nam szło zobaczcie tutaj:
Niewątpliwą zaletą Tyraspola jest to, że co kilka metrów rozstawione są budki ze słynnym kwasem chlebowym – orzeźwiającym, chłodnym napojem serwowanym wprost z beczki. Co prawda kwas fortuny nie kosztuje, ale jego zdobycie nie jest takie proste. Zasadniczą kwestią, dla łaknących orzeźwienia, jest fakt, że w pozyskaniu go nie pomogą, ani mołdawskie leje, ani Rosyjskie ruble, ani tym bardziej euro i dolary. Szanowny turysta zobowiązany jest posiadać lokalną walutę – naddniestrzańskie ruble i za ich pomocą dokonywać wszelkich transakcji w kraju. Kantorów na szczęście nie brakuje, więc już po chwili można raczyć się świeżym kwasem. Nawet Ola, za namową sprzedawczyni skusiła się na spróbowanie i o dziwo kwas całkiem jej posmakował. Spacer ulicą 25 października rozpoczęliśmy od budynku położonego przy Parku Zwycięstwa, Teatru Dramatycznego i udaliśmy się w kierunku zachodnim.
[photosetgrid layout=”12″][/photosetgrid]
Już na początku alei warto zboczyć i odwiedzić całkiem niedaleko położony zakład najbardziej znanej marki naddniestrzańskiej Kvint. To producent świetnego koniaku i wina, które w większości trafia na rynek rosyjski. Zwiedzanie fabryki możliwe jest tylko w tygodniu, ale już pamiątkowe zakupy w przyzakładowym sklepiku – codziennie. Chociaż na same zakupy nie warto iść aż do fabryki, bo na głównej alei Kvint posiada swój sklep, w którym w bardzo dobrych cenach kupicie produkty zakładu, na przykład wino rozlewane wprost z beczki oraz inne alkohole.
PECUNIA NON OLET, CZYLI KTO WYDRUKUJE WALUTĘ PAŃSTWU, KTÓREGO NIE MA?
Mijając pierwszy w kraju bankomat (osławiony wśród turystów w czasach, kiedy to był jedynym) powolutku docieramy w pobliże głównego banku republiki. Okazuje się, że nasz kraj miał okazję zaistnieć w historii Naddniestrza kilka lat temu, jako producent ich narodowego środka płatniczego. Była to jednorazowa współpraca, jako że produkcja waluty nieistniejącego oficjalnie kraju, była wyjątkowo karkołomnym przedsięwzięciem i o mało nie wywołała skandalu międzynarodowego. Jeżeli chodzi o kwestie finansowe należy powiedzieć, że najlepiej do Naddniestrza wybrać się z gotówką w kieszeni. Dowolnej waluty, ale gotówką. Kantorów jest co niemiara, ale bankomaty połączone są z rosyjskim systemem finansowym i wyjąć z nich możemy wyłącznie rosyjskie ruble, które i tak będziemy musieli wymienić w kantorze na naddniestrzańskie.
[photosetgrid layout=”12″][/photosetgrid]
Szybko docieramy już w okolice ścisłego centrum, gdzie robi się gęściej od sklepów, pojawiają się restauracje. Chyba najpopularniejszą marką jest sieciowa mołdawska Andy’s Pizza oferująca zachodnią kuchnię, może z kilkoma lokalnymi potrawami w karcie. Stylizowana na amerykańską restaurację, oferuje kącik zabaw dla dzieci, menu dla najmłodszych i chyba nawet krzesełka do karmienia. Ceny bardzo preferencyjne, ale znowu: pamiętamy, aby mieć ze sobą lokalną walutę, bo możliwości płatności kartą nie ma. My tym razem, w poszukiwaniu czegoś bardziej lokalnego, odwiedziliśmy jedną z sąsiadujących restauracji, ale ponieważ opcji bezmięsnych znaleźliśmy tam niewiele, nawet nie mamy o czym Wam opowiedzieć.
Ola nie mogła za żadne skarby doczekać do czasu, kiedy usiądziemy i zdążyła pochłonąć cały obiadek ze słoiczka w parku pod kinem po drugiej stronie ulicy. Zza kina rozciąga się piękny widok na Katedrę Narodzenia Pańskiego. Śnieżnobiałe ściany wynoszą ponad linię drzew zielone dachy i złote kopuły. Centralnym punktem parku jest pomnik Aleksandra Suvorowa na koniu.
[photosetgrid layout=”12″][/photosetgrid]
Przechodząc na drugą stronę ulicy zbliżamy się w okolice Dniestru, który w tym miejscu jest całkiem szeroki. Dla spragnionych ochłody na przeciwległym brzegu rzeki dostępna jest piaszczysta plaża. W gorące niedzielne popołudnie widać, że mieszkańcy Tyraspola chętnie korzystają z kąpieli, a może nawet i z rejsów stateczkami wycieczkowymi. Tuż nad stromym z tej strony nabrzeżem rzeki, władze Tyraspola urządziły kompleks pamięci żołnierzom poległym w wojnie 1990-92, II Wojnie Światowej i wojnie w Afganistanie. Wieczny ogień płonie ku czci, tych którzy poświęcili życie obronie i wyzwoleniu miasta. Nad placem góruje wieżyczka maleńkiej świątyni prawosławnej pod wezwaniem św. Jerzego.
[photosetgrid layout=”1313″][/photosetgrid]
Memoriał pełni chyba istotną rolę w kształtowaniu postaw patriotycznych bo wycieczki nawet najmłodszych dzieci mają ja w programie, jako punkt obowiązkowy. Ola widząc nagle tyle dzieci była strasznie szczęśliwa. Gotowa biec do nich i oczywiście zepsuć pamiątkowe zdjęcie pod czołgiem T34. Na szczęście udało nam się ją powstrzymać i pamiątkowa fotografia z wycieczki powinna się udać.
Ostatnim przystankiem naszego spaceru wzdłuż ulicy 25 października był najbardziej chyba znany punkt miasta – pomnik Włodzimierza Lenina. Ten monument, dzięki któremu cale Naddniestrze oceniane jest, jako pomnik komunizmu przedstawia wodza rewolucji w długim płaszczu powiewającym na wietrze. Wykonany z rdzawo-czerwonego kamienia pomnik komponuje się świetnie z wielkim wojskowym gmachem na jego plecami. Uwaga, nie można robić zdjęć! Zdjęcie Lenina na tle budynku – jak najbardziej, samego budynku już nie. Niezbadane są przepisy naddniestrzańskie, a ten to coś, z rodzaju zakazu fotografowania ze statywem pod Pałacem Republiki w Mińsku.
Jeżeli chodzi o zabytki, czy inne atrakcje turystyczne, to już chyba wszystko. Teraz można spokojnie wrócić w okolice pomnika Suworowa, zjeść coś w jednej z knajpek, zrobić zakupy w sklepikach na głównej ulicy lub centrum handlowym zlokalizowanym nieco dalej, pospacerować deptakiem wzdłuż Dniepru, czy usiąść na plaży i wypić z plastikowej butelki rozlewane wino kupione w sklepie Kvintu.
GDZIE JESTEŚ SZERYF…
Wrażenia odnośnie miasta mieliśmy jak najbardziej pozytywne, tylko zastanawialiśmy się, co w tak małym i spokojnym mieście można robić na co dzień, zwłaszcza, jeżeli chodzi o zdobywanie pieniędzy na życie? Wyjść jest kilka: pracować w Kvincie, w tekstylnej firmie Tirotex, albo szukać pracy u szeryfa. Szeryf to wszechwładna, mówiąc językiem Zachodu, korporacja naddniestrzańska, która w rękach jej właścicieli skupia najważniejsze sektory biznesu w mieście. W zasadzie gdzie się nie obejrzeć, tam spotkamy gwiazdę szeryfa. Stacja benzynowa? Proszę bardzo – Szeryf. Drużyna piłki nożnej i stadion miejski – też. Szeryf ma praktycznie monopol na wszelką dochodową działalność, supermarkety, budowlanka, reklama, a nawet, albo przede wszystkim media. Właściciele Szeryfa nie stronią też od działalności politycznej. Nie da się ukryć, że bez udziału w życiu politycznym nie zdobyliby takiej pozycji w kraju, a co za tym idzie fortuny. Dzisiaj stosunki polityczne się trochę zmieniły i Szeryf nieco popadł w niełaskę, ale imperium funkcjonuje nadal. Tyle działalności w jednym ręku, polityczne zapędy, a do tego media, nie przypomina Wam to trochę imperium Berlusconiego?
TURYŚCI W NADDNIESTRZU
Tyraspol to bardzo spokojne miasto, życie tutaj toczy się trochę wolniej niż w pozostałych stolicach Europy, czy Azji, ale widać że miasto się rozwija, budują się nowe obiekty, choćby w samym centrum powstaje wielki kompleks apartamentowy. Ruch samochodowy jest znacznie spokojniejszy niż na przykład w Kiszyniowie, a oprócz standardowych w tym rejonie świata marszrutek, pasażerów po mieście wozi nowy tabor trolejbusów. Ulice są czyste, przestronne, zabudowa nienachalna, jednym słowem miasto wygląda na całkiem przyjazne do życia. W porównaniu do poprzedniej wizyty zauważyliśmy też większą ilość turystów przechadzających się po mieście. Większa ilość oznacza, że oprócz naszej trójki wesoło przemierzającej ulice miasta widzieliśmy jeszcze przynajmniej jednego turystę z aparatem w ręku.
[photosetgrid layout=”13″][/photosetgrid]
Ale liczba turystów musi rosnąć ponieważ powstają nawet agencje turystyczne proponujące różne formy zapoznania z lokalną kulturą. Biorąc pod uwagę lokalne warunki ceny wycieczek są wygórowane, ale trzeba przyznać, że w ich ofercie znajduje się kilka ciekawych propozycji. Transnistria Tour oferuje między innymi wycieczkę przez Tyraspol szlakiem żydowskim lub niemieckim, wizytę u kolekcjonera alkoholi gdzieś poza miastem, albo tour po lokalnej fabryce obuwia z 10% zniżką na zakup naddniestrzańskich trzewików! Pomysłów na Tyraspol jak widać jest więcej niż można by się było spodziewać po krótkim spacerze przez centrum miasta. Ciekawostki kryją się w przestrzeni republiki, wystarczy je tylko odnaleźć.
[photosetgrid layout=”13″][/photosetgrid]
Postęp w rozwoju Naddniestrza, oprócz głównej ulicy, widać też na granicy. Tym razem przy wyjeździe o dziwo nawet nie pojawiła się kwestia łapówki, a co więcej mieliśmy okazję zamienić z sympatycznym celnikiem pracującym w nowych pomieszczeniach, kilka słów na temat świeżych wyborów prezydenckich w Polsce.
Aha, w drodze powrotnej polecamy jeszcze zatrzymać się w XVI-wiecznej Twierdzy w Benderach i rzucić okiem na pięknie wijący się w dole Dniestr.
Pod koniec XIX wieku w położonym pod Białymstokiem Jeżewie Starym Zygmunt Gloger, znany etnograf i historyk rozpoczął warzenie piwa. Browar istniał do 1954 roku i przez cały okres funkcjonowania cieszył się bardzo dobrą renomą. Obecnie to tylko historia i zabytkowe ruiny nieopodal Tykocina. Do tej tradycji postanowili nawiązać twórcy nowego białostockiego browaru rzemieślniczego Gloger. Czy im się to udało? Postanowiliśmy to sprawdzić.
Piwna rewolucja u bram
Polskę zalewa piwo nowej fali, mamy już ponad 100 nowych browarów, kilkaset premier piwnych rocznie. Fala rewolucji dotarła również na Podlasie. Obok już istniejących minibrowarów Słodowy Dwór i Stara Szkoła nadszedł czas na Browar Miejski Gloger. W czasach rozkwitu piwnej turystyki, często browar staje się wizytówką regionu czy miasta i przyciąga turystów. Tak było również z nami. Mimo, że nie jesteśmy piwnymi sensorykami, to podczas naszych wędrówek po świecie w niektóre miejsca wybieramy się tylko po to, aby odwiedzić browar czy festiwal piwny. Na wieść o nowej warzelni, szczerze ucieszyliśmy się i liczyliśmy na ciekawą produkcję z naszego miasta, która obok oczywistych naturalnych walorów, historii, kultury i zabytków mogłaby być jednym z powodów dla odwiedzenia Podlasia.
[photosetgrid layout=”12″][/photosetgrid]
Browar Miejski Gloger
Browar położony jest trochę na uboczu, przy drodze wylotowej z miasta w kierunku Augustowa. Obok warzelni otwarto salę restauracyjną i tam skierowaliśmy swoje pierwsze kroki. Całość sprawia dobre wrażenie. Jak w wielu browarach restauracyjnych centralny punkt lokalu stanowi część warzelni. Budynek jest dość duży, na zapleczu znajduje się również spory ogródek. Dziwią tylko godziny otwarcia restauracji: w tygodniu zamykana jest o 21.00. Praktyka pokazuje jednak, że gdy klienci dopisują, czas pracy jest trochę przedłużany. Do piwa możemy spróbować również kuchni polskiej z golonką i kiełbaskami na czele. Wegetarianie nie znajdą tu niczego ciekawego, pozostaliśmy przy piwie. Zaskakujący jest fakt, że browar od początku wystartował z ofertą aż dziesięciu warzonych na miejscu piw. Dość odważne. Piwa dostępne są z beczki i w butelkach. Niestety smuci brak degustacyjnych pojemności, które są już standardem w lokalach serwujących szeroki wybór dobrej jakości piw. Wszystkiego nie dało się spróbować na miejscu, zapoznaliśmy się tylko z częścią produkcji, ale kilka butelek pozostałych gatunków zabraliśmy do domu.
Pustka, czyli górna fermentacja
Jako wielbiciele piw nowofalowych rozpoczęliśmy od India Pale Ale, które jak się potem okazało było jednym z najsłabszych piw w ofercie browaru. Piwo niepasteryzowane, 16°Blg, 6,2% alkoholu. Ani w lokalu, ani na etykiecie nie znaleźliśmy informacji, jakie chmiele i słody zostały użyte do warzenia piwa, ani ile wynosi IBU. Ten brak informacji dotyczy wszystkich „Glogerów”. Polska IPA jest ciemna, mętna i ma bardzo słabą pianę, aromatów praktycznie żadnych. Na pewno nie spodziewajcie się cytrusów, żywiczności i podobnych, kojarzących się z amerykańskimi chmielami aromatów. Smak również nas rozczarował, goryczka okazała się bardzo słaba. Piwo to szczególnie źle wypadło testowane z butelki, na miejscu w browarze wydawało nam się ciut lepsze.
Gloger Herbowy, czyli piwo pszeniczne górnej fermentacji o 12,6°Blg i 5,4% alkoholu. Pierwsze wrażenia mieliśmy pozytywne, dość dobra piana, przyjemny wygląd. W aromacie na pewno nie dominowały banany, jak mogliśmy przeczytać na etykiecie, mimo to piwo było całkiem przyjemne. Głównie wyczuliśmy nuty pszeniczne. Piwo bardzo wytrawne, orzeźwiające, chociaż dominująca w smaku kwasowość nie wszystkim może przypaść do gustu. Warto zwrócić uwagę na nazwę Herbowe – to przed czasami Kompanii Piwowarskiej sztandarowy produkt browaru Dojlidy z Białegostoku. Mimo że był to zwyczajny lager, do dziś ta nazwa dobrze kojarzy się w tym regionie. Wydaje się jednak, że Gloger Herbowy nie powtórzy sukcesu tamtego piwa.
Kolejnym degustowanym było piwo Rubinowe, czyli Red Irish Ale o ekstrakcie 12,5° i 5% alkoholu. Kolor miedziany, piana ładna, ale bardzo nietrwała. Aromat słaby, słodowy, podobnie jak smak. Ciężko wyczuć jakiekolwiek nuty chmielowe, goryczka o dziwo umiarkowana, ale bardzo szybko znikająca. Piwo sprawiło wrażenie pustego. Bez żalu przeszliśmy do kolejnego.
Na miejscu w lokalu obsługa najbardziej polecała Stouta, co chyba nie jest do końca dobrym posunięciem. Piwo to jest co najwyżej średnie. Ekstrakt 14°, 5,7% alkoholu, kolor ciemnobrązowy, piana ciężka do wzbudzenia, nietrwała. W Gloger Stoucie dominują aromaty palone. Piwo wydało nam się raczej słabo chmielone, goryczka była niewielka, a ogólne wrażenie kiepskie. Jak możemy przeczytać na etykiecie, z założenia piwo miało być treściwe, z aromatem kawy i karmelu. Jednak aby którąś z tych rzeczy w nim odnaleźć trzeba się naprawdę postarać.
Dolna fermentacja, czyli klasyka też leży
Zaczęliśmy od piwa Marcowego. Historycznie piwo marcowe produkowane było w pierwszych tygodniach wiosny i leżakowało aż do jesieni. Swoją sławę zawdzięcza głównie monachijskiemu festiwalowi Oktoberfest. Tutaj raczej piwo nie było aż tak długo leżakowane, mimo to Gloger Marcowy wypadł dość dobrze. Złota barwa, słodowy smak, piana niestety szybko ulotna. Dość pijalne. Ekstrakt 13,7°, zawartość alkoholu 5,8%.
Drugim „dolniakiem” jakiego spróbowaliśmy był Gloger Premium, reklamowany jako klasyczny pils. Kolor złoty, piania ładna, biała, ale szybko opadająca, w smaku wyczuwalna goryczka. Mogłoby to być całkiem dobre piwo, gdyby nie bardzo nieprzyjemny aromat. Znawcy branży pewnie napisaliby, że to DMS, jednak my, jako że nimi nie jesteśmy, ograniczymy się do wyrażenia swojej ogólnej dezaprobaty dla tego piwa, a zwłaszcza jego aromatu. Ekstrakt 13,5°, zawartość alkoholu 5,2%.
Golger Złote z kolei oceniliśmy jako najgorsze piwo z tego browaru (ekstrakt 10°, 4,1% alkoholu). Barwa słomkowa, piany praktycznie brak, za to w aromacie dominuje zgnilizna, jakby nuty siarkowodoru. Zapach jest silny, wręcz odpychający. Piwo niestety poszło w odstawkę, żeby nie powiedzieć, że wylądowało w zlewie. W związku z tym, że podobne wrażenie odnieśliśmy przy Classicu (12,5°, 5,2%) dalej nie szukaliśmy i na tym zakończyliśmy nasze spotkania z browarem Gloger. Szkoda, że te dwa piwa, również nazwami nawiązujące do marek produkowanych kiedys przez Browar Dojlidy, okazały się pełne wad.
W ofercie browaru są jeszcze dwa piwa: Brylant Jasny i Pszeniczne Ciemne. Nazwa Brylant Jasny miała na pewno nawiązywać do cenionego, sztandarowego produktu browaru w Jeżewie Starym. Czy im się udało polecamy sprawdzić samodzielnie, my na razie zrezygnujemy. Na podstawie wypróbowanych rodzajów wydaje nam się, że piwa Gloger nie są warte swojej, bądźmy szczerzy, wygórowanej ceny. Tym bardziej, że rynek piw kraftowych oferuje ogromny wybór o niebo lepszych piw, w znacznie lepszych cenach. Za tę kwotę spokojnie można napić się czegoś naprawdę dobrego.
Żeby nie przedstawiać wszystkiego w czarnych barwach, musimy przyznać, że estetyczna strona projektu Gloger ma się całkiem nieźle. Etykiety na butelkach są klasyczne, ale dzięki temu estetyczne i robiące dobre wrażenie. Docenić należy też ciekawe kapsle z logo browaru. Pozostaje mieć nadzieję, że warzelnia zacznie się rozwijać i z czasem zaproponuje coś lepszego. Może to po prostu kwestia pierwszej warki, a z każdą następną poziom jakości będzie się podnosił, zobaczymy. Może na początek trzeba było skupić się i dopracować kilka gatunków piwa, a nie od razu warzyć dziesięć? Kto wie? Do tego przydałoby się więcej informacji na temat konkretnych piw na ich etykietach. Zabrakło nam choćby opisów zastosowanych odmian chmieli, słodów, czy wartości IBU.
Browarowi Gloger życzymy powodzenia w dalszej produkcji i trzymamy kciuki za podniesienie jakości, bo inicjatywa z przywołaniem tradycji dobrych lokalnych piw jest świetnym pomysłem i wróżbą potencjalnego sukcesu na rynku kraftu, ale i świetną okazją do zapoznania szerszego grona Białostoczan z innymi niż standardowy lager gatunkami piw.
Pierwsze trzy piwa testowaliśmy z beczki i butelki, pozostałe z butelki.
– Drobne różnice. Mają tam te same g… , co tu, ale tam są trochę inne.
– Na przykład?
– W Amsterdamie możesz w kinie kupić piwo. I to nie w papierowych kubkach. Dają ci normalne szklanki. A w Paryżu możesz kupić piwo w McDonaldzie.
W Kiszyniowie też! Przekonaliśmy się o tym, gdy spacerując główna arterią miasta trafiliśmy na restaurację McDonald’s. Zamiast reklamy Big Maca powitał nas banner reklamujący piwo. Piwo w McDonaldzie? Od razu przyszedł nam na myśl ten kultowy dialog z Pulp Fiction. W związku z tym, że i tak chcieliśmy właśnie nakarmić Olę, postanowiliśmy się zatrzymać i spróbować tego, co tam mają. W zasadzie to niezłe rozwiązanie, bo chyba nic innego z menu McDonald’s nie skusiłoby nas do zatrzymania się w tym barze. Piwo okazało się bardzo słabe, wodniste i zupełnie bez smaku. Do tego po otwarciu się wypieniło. Biorąc pod uwagę jego walory, to ten gushing był nawet korzystny.
Pić piwo w Mołdawii
Ruszyliśmy dalej zastanawiając się, czy już zupełnie wszędzie na świecie dominuje bezsmakowy międzynarodowy lager i postanowiliśmy się przekonać, jak to jest w Mołdawii. Pić piwo w Mołdawii to trochę, jak wódkę w Belgii, albo rum w Gruzji. No trudno, ale skoro już postanowiliśmy, to musimy to sprawdzić. Obecnie w Kiszyniowie barów i restauracji jest na potęgę, ze znalezieniem piwa nie ma problemu. Gorzej, gdy chcemy wypić coś beczkowego, bo wszędzie dominuje puszka i butelka. A w zasadzie dominuje piwo Chişinău w puszce i butelce. Ten browar zupełnie zdominował rynek.
Chişinău, czyli Kiszyniow, to sztandarowy produkt browaru Efes Vitanta, który znajduje się w stolicy. Tam skierowaliśmy swoje kroki, aby dowiedzieć się, że niestety nie oferuje on żadnych wycieczek dla indywidualnych turystów, więc musieliśmy się zadowolić zwiedzeniem niewielkiej sali wystawowej. Browar ponad 10 lat temu trafił w ręce tureckiej grupy Efes i prawdopodobnie wtedy przestał produkować dobre piwa. Większość obecnie warzonych tam piw to zwyczajne lagery, przypominające te, które można kupić na całym świecie. Piwo nie zachwyca nawet pite w przybrowarnej restauracji. Widać, że browar rozwija się w tym samym kierunku, co inne na świecie. Oprócz podstawych Chişinău Blonde, Draft, Aoea oraz Chişinău Specială Tare produkuje też różne miksy piwa z lemoniadą czy z colą. Jedyna rzecz, która odróżnia go od europejskich lagerów to ciekawie zdobione butelki i kapsle otwierane pociągnięciem zawleczki.
Naszą piwną przygodę kontynuowaliśmy następnego dnia. W czasie zakupów w supermarkecie przyjrzeliśmy się lokalnej ofercie. Tutaj również dominował Chisinau. Oprócz niego do wyboru było wiele gatunków piw ukraińskich i rosyjskich. Większość z nich już kiedyś piliśmy i nie znaleźliśmy nic, co zrobiłoby na nas wrażenie.
Szukaliśmy czegoś nietypowego i trafiliśmy na piwo Kellers z minibrowaru Makler Plus. Jak się potem okazało był to bardzo dobry wybór. Kolejny raz przekonaliśmy się, że warto zwracać uwagę na to, co jedzą i piją miejscowi – w tym piwie jako jedynym były wyraźne braki na półkach.
Jest ono niestety dostępne tylko w butelkach PET. Taki system to domena wszystkich krajów byłego ZSRR. Nas szczerze mówiąc piwo sprzedawane w PET-ach raczej nie zachęca do konsumpcji. Kellers produkowany jest przez minibrowar mieszczący się w Budeşti. Przetestowalismy dwa piwa z niego pochodzące: jasne o ekstrakcie 11% i 4% alkoholu oraz ciemne o parametrach 14% ekstraktu i 4,7% alkoholu. Co ciekawe oba piwa są niepasteryzowane. Jasne nie było złe, jednak dopiero ciemne okazało się strzałem w dziesiątkę. Bardzo ładny, prawie czarny kolor, obfita, średniopęcherzykowa, ładnie koronująca piana, aromat chmielowy, smak słodowy z aromatami czekoladowymi, palonymi i umiarkowaną goryczką. Z czystym sercem możemy polecić to piwo.
Postanowiliśmy kontynuować nasze piwne wędrówki, jednak internet był bezlitosny – okazało się, że najlepsze, co można wypić z mołdawskich browarów mamy już za sobą. Z ciekawszych rzeczy, wszyscy polecali mały browar restauracyjny, który znajdował się dosłownie 500 metów od naszego hotelu. Jak to zwykle bywa z rzeczami położonymi tuż pod nosem, dotarliśmy tam dopiero ostatniego dnia naszego pobytu.
Kiszyniów Beer House
Beer House to, jak na warunki mołdawskie, lokal ekskluzywny, co widać między innymi po cenach, porównywalnych do innych tego typu obiektów w Europie Zachodniej. Klientela też jakby zachodnia, brak lokalnej młodzieży, której tłumy widać w innych barach miasta. Browar oprócz piwa oferuje również bogate menu, jednak potraw lokalnych jest w nim niewiele. Wygląda to trochę tak, jakby mołdawianie wstydzili się swojej tradycji kulinarnej. Sam lokal sprawia miłe wrażenie: wnętrze z drewnianymi ławami, na ścianach kamień. Lokal jest dość duży, ale mimo, że odwiedzamy go w weekendowy wieczór, świeci pustkami. Centralne miejsce zajmuje duży bar, za którym znajduje się serce minibrowaru, czyli warzelnia z rocznym wybiciem ponad 2000 hektolitrów.
My usiedliśmy na dużym tarasie, którego zieleń ładnie oddziałała nas od ulicy i przystapiliśmy do próbowania piw. Można je zamówić w różnych pojemnościach, a najmniejszą, degustacujną jest 250 ml. Gdy okazło się, że do wyboru są tylko cztery piwa, nie zawracaliśmy sobie głowy szkłem degustacyjmym i zamówiliśmy od razu o dużym.
Dostępne piwa, zaczynając od jasnych, to BH Blonda (niefiltrowane), BH Blonda (filtrowane), mieszane BH Extra (niefiltrowane) oraz ciemne BH Bruna, również niefiltrowane. Piwa nie sprawiały złego wrażenia, były zdecydowanie lepsze od mołdawskiej średniej. Wszystkie były bardzo pijalne, lekko goryczkowe, bez wyraźnych defektów. Z tych czterech zdecydowanie wybijało się ciemne niefiltrowane. Duża, gęsta piana, mocne palone nuty, lekka goryczka sprawiły, że bardzo przypadło nam ono do gustu.
[photosetgrid layout=”13″][/photosetgrid]
Po krótkiej przygodzie z piwem wróciliśmy jednak bez żalu do wina i zrobiliśmy zapasy do zabrania ze sobą do domu. Reasumując – Mołdawia to jednak wino, a wino to Mołdawia. Jeśli jednak postawnowicie sięgnąć po piwo, to również możecie trafić na coś dobrego. Generalnie ciemne piwa wydają się tam ciekawsze, a z perłek polecamy minibrowary Kellers oraz BeerHouse w Kiszyniowie. Piwo raczej nie będzie czymś, dla czego warto przyjechać do Mołdawii, ale już tam będąc możecie pokusić się o spróbowanie kilku lokalnych produktów.